Przyszedł zimą.
Dobry garnitur.
40 plus.
Pewny krok.
Mocno zbudowany w wyćwiczonym ciele.
Za mocno.
Jak do obrony… Przychodzi do mnie.
Eleganckie buty, nieadekwatne do aury.
Adekwatne do dobrej marki jaką się pewnie przywiózł… – Pomyślałam.
Siada w fotelu w gabinecie.
Kluczyki od dobrej marki, kładzie na stole.
Głośno dość.
Portfel obok kluczyków.
Siebie… Nie posadził tutaj jednak.
Jeszcze.
Błądzi wzrokiem po gabinecie.
Szacując jakość mebli.
Kalkulując sens odliczanego na fotelu przede mną czasu.
Ja… Czekam.
On też.
Ja… Na jego prawdę, aż wejdzie tutaj razem z nim.
On… Na efekt natychmiastowy, który wyrośnie przed nim jak rzeżucha na dzień przed Wielkanocą.
Czego efekt.
Nie czuję, żeby sam wiedział.
Nie czuję, żeby był tu obecny.
Za to coraz mocniej czuję Jego lęk w splocie słonecznym.
– Mały ten Pani gabinet.
Ale…
Przytulny. – Mówi po chwili.
– Czuć tu konkret.
Patrzy na, mnie.
Na mój komputer i telefon skanując jakość.
– A z Panią to się tu coś robi w ogóle?
– Pyta w końcu.
Patrzy mi w oczy.
Bierze głęboki oddech.
– Tak.
Zagląda się do przyczyn tego z czym państwo przychodzą.
– Dobra Pani jest podobno.
– Mówi sprawdzając moją reakcję.
– Podobno… Jestem.
Patrzę spokojnie i czekam.
On.
Bierze głęboki oddech.
Głębokie poruszenie wlewa się w jego oczy.
Strach.
Ale podnosi wzrok, ukrywając to za wypracowaną pewnością siebie.
– A jaka może być przyczyna tego, że chcę zarabiać więcej… – Pyta trochę z przekąsem, jakby nie wierzył, że tutaj da się coś wymyślić na ten temat.
Patrzy na mnie jak małe dziecko.
Czuję, że zaczyna docierać do siebie.
Do tematu jaki Go tu przywiózł.
– Nie o pieniądze tu chodzi.
– Odpowiadam.
– O poczucie bycia wartością dla taty, którego przy Panu nie czuję.
I o chęć wsparcia mamy.
Jakby zarabiał Pan też dla Niej.
Zaczyna pocierać rękę o rękę.
Poprawia nerwowo zapięcie od zegarka.
Poprawia się na fotelu.
Poprawia w sobie znów swój wizerunek siebie…
W SOBIE… W środku.
– Czuję się rozebrany.
Bierze głęboki oddech, smutne oczy patrzą w podłogę.
Czuję jak narasta w Nim gniew, żal, złość.
Nadal zakryte pod garniturem sukcesów wypracowanych latami.
– Co się stało ważnego jak miał Pan 4, 5 lat.
– Nic. – Odpowiada szybko.
– Może Pan zamknąć oczy i zacząć oddychać tym pytaniem?
Zamyka.
Oddycha przez chwilę.
– Kto Pana rozebrał, wtedy.
Złość wybucha na jego twarzy…
Wylewa się jak gejzer.
Łzy ciekną powoli.
Oddycha szybciej.
Mija całą wieczność.
Ja czekam.
Długo czekam.
Czekam, aż jego dusza będzie gotowa się z tym spotkać, a ciało przyjąć.
– On ją bił.
Bił przy mnie.
Strasznie bił.
Mówi i płacze.
Powoli najpierw.
Dmucha nos.
Czas jakby się jednak zatrzymał.
– Tata… Mamę.
Mówi w końcu.
Dmucha nos.
– Pił strasznie.
Ona zarabiała.
Ona gotowała, prała.
Bierze oddech.
Jakby zabrakło go w ciele tamtego małego chłopca, którym był.
– On.
Pił.
Tylko pił.
Siada inaczej jakoś w fotelu.
– Była noc.
Spałem już.
Spałem zazwyczaj z mamą w łóżku, żeby on… Po pijaku się koło niej nie kładł.
Tyle mogłem zrobić mając te 4, 5 lat.
Często zasypiałem w ubraniu.
Nieumyty.
Żeby jak będę się myć on się tam nie położył.
Oddech.
Głęboki oddech.
Jak po skończonym ogromnym wysiłku.
Jakby niósł ten worek z głazami wspomnień w sobie od tamtej pory.
Kolejny głęboki oddech.
Cisza.
– Przyszedł do domu późno.
Bardzo późno.
Wszedł do sypialni.
Zapalił światło.
Ledwo stał na nogach.
Mówi i się trzęsie.
– Wyciągnął mnie z łóżka.
Mama coś powiedziała, ale nic to nie dało.
Zaczął się ze mnie nabijać, że śpię w ubraniu.
Krzyczał na mamę…
Płacze.
Strasznie już płacze.
Ledwo mówi, ale mówi.
Czuć, że chce mówić dalej.
– Kazał mi się rozebrać.
Śmiał się ze mnie.
Mama siedziała czujna na łóżku, ale sama się bała.
Czułem to.
Oddycha.
Zaciska pięści.
Płacze.
– Chciałem go zabić wtedy.
Boże… Jak ja chciałem go zabić.
– Majtki też mi kazał zdjąć.
Zdjąłem.
Uspokaja się.
Na twarz wlewa się irytacja.
Płacz wycisza.
– Stałem tak.
Coś we mnie wtedy umarło.
A on.
Nabijał się ze mnie, że mam takiego małego…
Że sam taki mały jestem.
Takie… Nic.
Znowu płacze.
Głowę chowa w dłoniach.
I płacze.
Straszenie płacze.
– Obiecałem sobie wtedy, że zawsze będę wspierał mamę.
I.
Kiedyś go zabiję.
Oddycha.
– I zabił Pan.
W SOBIE.
Dmucha nos.
Oddycha.
Długo oddycha.
– Z tatą w sercu i zgodą na niego wygrywamy każdą bitwę.
Kiedy on powie, że wygraliśmy, nawet jak przegraliśmy.
Wygraliśmy.
Kiedy On powie, że przegraliśmy nawet to co wygramy, jest przegraną.
Bez celu.
Bez poczucia głębokiego sensu.
Słucha.
Uspokaja się.
Patrzy na mnie inaczej.
Z ulgą.
– Będę przychodził do Pani.
Cisza.
Czuć, że serce się rozmroziło.
– Będę przychodził.
Po siebie.
Bierze głęboki oddech.
– Dawno tak mocno nie czułem siebie.
Dawno bardzo.
… Patrzy w okno.
W ciszy.
Długo patrzy.
– Dużo mam.
Jak ja dużo mam. – Mówi.
Patrzy tak jeszcze.
Wychodzi.
______________________________________________
Z tatą w sercu i zgodą na niego wygrywamy każdą bitwę.
Kiedy on powie, że wygraliśmy, nawet jak przegraliśmy.
Wygraliśmy.
Kiedy On powie, że przegraliśmy nawet to co wygramy, jest przegraną.
Bez celu.
Bez poczucia głębokiego sensu.