Scroll to top

Tata a cała reszta…

Tekst: Iza Kopp-Pietrzak
Zdjęcia: Michał Dembiński

Wchodziłam do gabinetu w jesienny chłodny poranek. Lubię ten moment. Włączam komputer, robię sobie pachnącą herbatę albo zioła. Właśnie miałam wyłączyć telefon, kiedy zadzwonił. – Witam pani Izo, z tej strony Jeannette Kalyta. – Usłyszałam po drugiej stronie słuchawki ciepły, spokojny głos. To bardzo ciekawy projekt, ta rozmowa o tacie, chętnie wezmę w nim udział. Ale droga do finalnej formy tego wywiadu była długa. Temat okazał się bardziej złożony i ważny niż nam obu się wydawało. Po drodze poznałyśmy się lepiej i to jest wartość dodana, którą sobie bardzo cenię.

Iza Czarko-Wasiutycz: Jeannette, kiedy ja zdawałam maturę, ty byłaś już położną z pokaźnym dorobkiem. Kobiety marzyły o tym, aby trafić na twój dyżur w szpitalu im Św. Zofii w Warszawie. Niestety na twoją indywidualną opiekę nie każda z nich mogła sobie pozwolić.

Jeannette Kalyta: To nie jest prawdą. Te, które naprawdę chciały ze mną rodzić, mówiły, że „9 miesięcy ciąży, to dostatecznie dużo czasu by przygotować się do tego wydarzenia i parę groszy odłożyć”. Moja opieka nad rodzącą nie była aż tak kosztowna. W tamtych czasach wszyscy byli przyzwyczajeni, że służba zdrowia jest bezpłatna, więc sądzę, że głównie chodziło o to. Natomiast przyznaję, że wtedy trudno było się do mnie dostać, gdyż panie często dzwoniły natychmiast po odczytaniu testu ciążowego.

I.C.-W.: Gdy zaszłam w pierwszą ciążę, także byłam wśród tych kobiet. Położne, które spotykałam w tamtych czasach… Cóż, różnie bywało. Dzisiaj chciałabym pod pretekstem tematu przewodniego, jakim jest TATA, porozmawiać z Jeannette – kobietą, położną, osobą, która towarzyszy rodzinom w jednym z najważniejszych życiowych momentów. Na początek powiedz mi proszę, jakich mężczyzn spotykasz dzisiaj w salach porodowych.

J.K.: Gdy ćwierć wieku temu ciężarna przychodziła na zajęcia szkoły rodzenia z mężczyzną, w 95% był to mąż. W dzisiejszych czasach jest coraz więcej związków nieformalnych, więc na wszelki wypadek coraz częściej używam określeń: partner, ojciec dziecka. A jacy oni są? Trudno uogólniać. Wielu ojców jest bardzo zaangażowanych, przychodzą na każde zajęcia z własnej woli, ale są też ci przyciągnięci przez swoje partnerki na siłę. Moim zdaniem warto by tatusiowie uczestniczyli w kursie. Nawet jeżeli na początku nie mają zbyt dużo entuzjazmu, widzę jak z czasem ich zaangażowanie rośnie. Przybliżenie zupełnie nowych tematów, takich jak psychologia ciąży, porodu, pielęgnacja dziecka czy to, jak zorganizować dom po narodzinach, przekłada się później na konkretną oferowaną przez nich pomoc.

I.C.-W.: Jaką widzisz różnicę między mężczyznami przychodzącymi do twojej szkoły dzisiaj, a ojcami, którzy towarzyszyli swoim partnerkom np. 13, 10 i 5 lat temu, i w którą stronę ta zmiana płynie?

J.K.: Zastanawiam się, dlaczego wymieniłaś właśnie te trzy liczby. Od 28 lat mam do czynienia z narodzinami i uważam, że zmiany w położnictwie nie dokonują się skokowo,   to raczej spokojny, długofalowy proces. Przełomem były niewątpliwie lata 90. i upodmiotowienie rodzącej oraz budząca się świadomość kobiet dotycząca ciała, fizjologii, a także emocji w trakcie porodu. Otwarcie drzwi większości sal porodowych dla osób towarzyszących było prawdziwym krokiem milowym w kierunku zmian, które miały dopiero nadejść, w postaci komfortowych i przytulnych warunków szpitalnych. Otóż początki nie należały do najłatwiejszych, gdyż część mężczyzn była zaskoczona otrzymanym przywilejem. Przepustką było zaświadczenie ukończenia szkoły rodzenia, więc niektórzy załatwiali je różnymi sposobami, nie uczestnicząc w kursie. Efekty takich praktyk były opłakane. Często dynamizm porodu kompletnie ich zaskakiwał, nie byli przygotowani na wydawane przez kobietę odgłosy, targały nimi emocje, z którymi nie potrafili sobie poradzić. Zdarzały się przypadki agresywnych reakcji, kiedy mężczyzna w samczym odruchu odpychał położną, która badała rozwarcie szyjki macicy, myśląc, że jego kobiecie dzieje się krzywda. Niemniej jednak większość partnerów uczestniczących w porodach, mając poczucie misji, pomagała rodzącej w każdy możliwy sposób, zachowując równocześnie miłe relacje z personelem. Obserwowałam z radością, jak kobiety w poczuciu bezpieczeństwa wydawały na świat swoje dzieci. Odnoszę wrażenie, że obecnie coraz więcej mężczyzn pozostaje biernymi obserwatorami w trakcie porodu, coraz mniej się angażując.

Otwarcie drzwi większości sal porodowych dla osób towarzyszących było prawdziwym krokiem milowym w kierunku zmian, które miały dopiero nadejść…

I.C.-W.: By mieć dobry kontakt z drugim człowiekiem, zwłaszcza w tak ważnym momencie życia, jak narodziny dziecka, trzeba mieć najpierw dobry kontakt z samym sobą. Jaką drogę ty przeszłaś, znaleźć się   w tym właśnie miejscu, w którym jesteś obecnie? Czy miał na to wpływ dom rodzinny, koleje losu czy też wewnętrzne wybory?

J.K.: By zrozumieć drugiego człowieka, mieć do niego szacunek i traktować go z empatią, warto najpierw spotkać się ze samym sobą, to prawda. Odnaleźć w swoim sercu pokłady miłości, tej bezinteresownej. Zrozumieć, że trzeba mieć pełne naczynie, by móc dzielić się z innymi, ufać sobie i swojej intuicji. Uczestnictwo w narodzinach to dla położnej niezwykła przygoda. Jeżeli traktujemy położnictwo jako rodzaj rzemiosła, zobaczymy w nim jedynie fizjologię bądź patologię, czyli konkretne przypadki medyczne. Nie zobaczymy człowieka. By pomóc rodzącej w tak intymnej chwili, wesprzeć ją, przeprowadzić przez poród, podać rękę, przytulić lub odgarnąć włosy, należy mieć ogromny szacunek do żeńskiej energii, która powinna swobodnie przepływać pomiędzy położną i kobietą wydającą na świat nowe życie. Wówczas nie da się w trakcie narodzin dziecka być obok, niezaangażowaną. Poród to tu i teraz. Położna wykorzystuje wszystkie zmysły: dotyk (dodaje otuchy), wzrok (obserwuje zachowanie rodzącej), słuch (analizuje wydawane przez kobietę dźwięki), węch (często zmienia się zapach skóry rodzącej wraz ze zmianą dominującego w porodzie hormonu), nawet smak. Zdarzyło mi się niejednokrotnie czuć smak wody połykanej przez rodzącą i w tym momencie zdawałam sobie sprawę, że od kilku godzin nie wypiłam ani jednego łyka płynu. Trudno odpowiedzieć na pytanie, co wpłynęło na to, że jestem taka, jaka jestem. Moim zdaniem ważny jest charakter, który kształtuje się przez całe życie, oraz to, jakich ludzi spotykamy na swojej drodze, czego doświadczamy i czy umiemy zobaczyć w tych doświadczeniach ważne życiowe lekcje.

I.C.-W.: Czy twoim zdaniem dla mężczyzn towarzyszących przy narodzinach swojego dziecka, zwłaszcza pierwszego, jest to w jakimkolwiek stopniu przejście na inny poziom świadomości, mądrości życiowej?

J.K.: Mamy do czynienia z pierwszym pokoleniem mężczyzn, którzy uczestniczą w porodach. Życie postawiło przed nimi nowe zadania, z którymi przyszło im się zmierzyć,   a do których nie tak łatwo mogą się przystosować, gdyż nie mają żadnych wzorców. Ich ojcowie nie mieli takich doświadczeń, wręcz odradzają synom mieszanie się w kobiece sprawy. Mężczyzna dbający o dom, zapewniający utrzymanie swojej niepracującej żonie i garstce pociech, to w dzisiejszych czasach rzadki obrazek. Kobiety pracują, osiągając sukcesy na polu zawodowym, w międzyczasie rodzą dzieci, planując szybki powrót do pracy. Lecz po porodzie, między innymi dzięki hormonom laktacyjnym, mama małego bobasa patrzy na świat z innej perspektywy. Nic wokół nie jest ważne oprócz jej dziecka i wszystkie misternie ułożone plany często się rozsypują. Moim zdaniem panowie uczestniczący w porodach są poddawani rytuałowi przejścia, który uszyty jest na miarę naszych czasów. Może mało ma to wspólnego z pozostawieniem mężczyzny nocą w dżungli bez broni, ale przeżywane emocje niejednokrotnie mogą być podobne. Poród, zwłaszcza pierwszy, jest wydarzaniem niezwykle energetycznym, poruszającym najgłębsze emocje. Wówczas udziałem mężczyzny jest strach, niepewność, bezsilność, irytacja, złość, radość, aż po głębokie uniesienie. Po takim doświadczeniu już nic nie jest takie samo i z pewnością zmienia się świadomość. Poród jest elementem życia, płynie jak rzeka – nie da się zawrócić jej biegu, ale warto z ufnością poddać się jej nurtowi. Kobiety robią to intuicyjnie, większości mężczyzn także się to udaje.

I.C.-W.: Czy dla nowo narodzonych dzieci to, że oprócz mamy tuż po porodzie przytulał je także tata, i że uczestniczył przy różnych czynnościach, takich jak ważenie i mierzenie, ma wpływ na ich dalszy rozwój? Czy zauważasz taką zależność?

J.K.: Zapewne chodzi ci o różnice rozwojowe, zachowania itd. Być może są one do zaobserwowania na przestrzeni jakiegoś czasu, niestety nie mam możliwości prowadzenia takich obserwacji. W sali porodowej każdy gest rodziców jest przepełniony miłością. To ich głosy dziecko słyszało przez całą ciążę i jest uwrażliwione na ich znajomą energię. Niejednokrotnie spotykam się z tym, że gdy mama wychodzi do łazienki, noworodek natychmiast budzi się i zaczyna płakać. Noworodki często posądzane są o zdolności manipulowania rodziną. Zapewniam, że takowych nie posiadają. Maluch przez pierwsze tygodnie nie czuje odrębności swojego ciała od ciała mamy. Czasem potrzebuje nawet kilku tygodni, by energetycznie dojrzeć, mimo że otrzymał 10 punktów w skali Apgar. Jedyna rada to zapewnienie maleństwu poczucia bezpieczeństwa, tulenie, noszenie, bujanie i miłość rodziców, którą noworodek chłonie każdą komórką i każdym atomem swojego ciała. W szpitalu, w którym pracuję, dziecko bezpośrednio po porodzie fizjologicznym trafia w ramiona swojej mamy. Nie zabiera się go do innego pokoju, aby je zważyć, zmierzyć czy ubrać. Wszystkie te czynności są wykonywane przy rodzicach, około dwie godziny po porodzie. Maluch ma już za sobą pierwszy posiłek, gdyż niezwłocznie po porodzie przystawiany jest do piersi matki. Otulony jedynie pieluszkami, wtula się w jej ciało. Pamiętajmy o tym, że pierwsze chwile po porodzie należą zdecydowanie do mamy i dziecka. Scenariusz nawiązania więzi napisany został tysiące lat temu. Bardzo ważną rolę odgrywa tu oksytocyna, która nie tylko powoduje skurcze macicy, lecz przede wszystkim jest hormonem miłości. Podczas porodu wytwarzają się w dużej ilości endorfiny, aby pomóc matce znieść ból (po porodzie jeszcze przez jakiś czas pozostają w jej organizmie). Kombinacja tych dwóch hormonów tworzy niezwykły „koktajl miłości”. Reakcje na poziomie biochemicznym zachodzące pomiędzy matką i dzieckiem zapewniają adaptację do nowych warunków i przeżycie. Wszyscy powinni uszanować ten moment, zarówno ojciec dziecka, jak i personel medyczny.

I.C.-W.: Wojciech Eichelberger mówi o syndromie Piotrusia Pana wśród dzisiejszych mężczyzn, uciekania od tego, co trudne, duże, ważne, na rzecz lekkości. Co dzisiaj powoduje takie postawy wśród mężczyzn? Zauważasz tu tendencję wzrostową, czy jednak ta fala kryzysu męskich postaw zaczyna się zmniejszać?

J.K.: Ach, Piotruś Pan. Cóż, to jeden z moich „ulubionych” typów mężczyzn na sali porodowej. Zawsze bywają w związkach z kobietami, które wiedzą, jak opiekować   się małym chłopcem, który nigdy nie dorasta, robi wyłącznie to, co chce, i ma skłonność do kosztownych zabawek. Nie chodzi na badania krwi, gdyż boi się igieł. Brzydzi się posprzątać po psie, w ogóle nie lubi sprzątać, ma do tego dwie lewe ręce i nie zamierza mieć prawych. Wybacz, ironizuję, ale gdy widzę przy porodzie Piotrusia Pana, scenariusz jest zawsze ten sam. Ma zrobione przez partnerkę kanapki (sam nie potrafi), które pałaszuje w trakcie porodu, przeważnie z nudów, rzadko z nerwów. Rodząca ciągle zerka na fotel zajmowany przez swojego „towarzysza”, czy aby nie jest blady, czy nie robi mu się słabo i czy ma jakieś zajęcie dla zabicia czasu. Kobieta ma pełne ręce roboty, zajmuje się porodem oraz swoim partnerem, któremu czas wyraźnie się dłuży. Nie wiem, czy to kwestia fali kryzysu, ale z moich obserwacji wynika, że gdy kobiety mają dużo do dawania, bierny biorca zawsze się znajdzie. Trudno mi ingerować w sprawy rodziny gdy toczy się poród, ale zawsze wtedy zastanawiam się, o co w tym wszystkim chodzi.

I.C.-W.: Co kobiety mogłyby zrobić, żeby wychować swoich synków na synów tatusia, a nie na synków mamusi, i czy to jest w ogóle możliwe w dzisiejszym społeczeństwie? Nadal wielu mężczyzn zarabia na domy poprzeczka jeśli chodzi o standardy życia znacznie wzrasta, przecież trzeba opłacić wszystkie kredyty, prywatne szkoły i dodatkowe zajęcia. Przez to wszystko taty jest mniej w domu niż więcej… A syn spędza więcej czasu albo z mamą, albo z opiekunką, a nie opiekunem… albo z babcią… W szkole nauczają go zazwyczaj kobiety  i tak świat męskich spraw ogranicza się do kolegów z podwórka i taty od święta. Uogólniam teraz i przerysowuję, ale ta tendencja nadal  jest dzisiaj silna. Rytuały inicjacyjne są w zaniku… No chyba że jest nim wspólna wyprawa taty i syna po zakup nowego komputera lub roweru?

J.K.: Masz rację, obecnie sporo obcych kobiet uczestniczy w wychowywaniu naszych małych mężczyzn. Ale moim zdaniem tak było zawsze. Mężczyźni pracowali, zarabiając na utrzymanie rodziny, a kobiety zajmowały się dziećmi. Myślę, że obecna sytuacja jest o wiele bardziej złożona, gdyż oprócz braku zapracowanego ojca lub braku ojca w ogóle, dzieci coraz częściej doznają braku zapracowanej matki, więc często obce osoby mają kluczowy wpływ na kształtowanie postaw u naszych pociech. Wiemy, że dzieci uczą się poprzez obserwację i naśladownictwo. Aby mały chłopiec wyrósł na wspaniałego mężczyznę, warto by miał styczność z pozytywną, prawdziwą męską energią. Najlepsza, najbardziej kochająca matka, samodzielnie wychowująca syna, nie jest jej w stanie zapewnić, gdyż jest kobietą. Warto by obok chłopca znalazł się choć jeden taki mężczyzna, np. dziadek, który byłby wzorem do naśladowania.

I.C.-W.: Jakie są twoje męskie autorytety? Jacy są mężczyźni, którzy cię dzisiaj fascynują czy wydają się ważni dla ciebie, albo pojawili się na drodze twojego rozwoju?

J.K.: Pierwszy mężczyzna, który przychodzi mi na myśl, to mój dziadunio, ojciec mojej mamy. Mężczyzna niezwykle ciepły, o radosnym usposobieniu, nieodmiennie mnie fascynował. Urodził się w roku 1896, był z poprzedniego wieku, co wydawało mi się wówczas niezwykłe. Ciągle powtarzał, że rodzice są od wychowywania, a dziadkowie od rozpieszczania dzieci. Czytał mi na głos opowieści biblijne i mitologię grecką, co zaowocowało tym, że w pierwszej klasie na lekcji religii pomyliłam Maryję z Ateną. Na co dzień pokazywał mi świat, jakiego nie znałam, uczył mnie patrzeć na wszystko tak, jakbym miała to zobaczyć ostatni raz, za co jestem mu bardzo wdzięczna.

I.C.-W.: Dziękuję ci za tę rozmowę i życzę kolejnych wielu tysięcy niezwykłych chwil w twojej pracy dzień po dniu.

J.K.: Dziękuję.

Author avatar

_admin

Terapeutka Ustawień Hellingerowskich, coach i trener rozwoju osobistego, pracująca z dziesiątkami ludzi z Polski i z zagranicy miesięcznie i towarzysząca im w ich drodze do osiągania radości i pełni życia osobistego i zawodowego.
X