SOPOT
„Związki…
Do dupy są…
Ale dupa też w sumie…
gówniany interes…
Nie…”
Sierpień 2018
50 km od Sopotu.
Jadę na warsztaty.
„Moje dobre RELACJE ze sobą, bliskimi i światem..”
Płaczę pół drogi.
Wspominam to i owo.
Puszczam.
Odpinam.
Żegnam.
Śpiewam.
Krzyczę.
Śmieje się.
Znów płaczę.
Taki czas.
Lampka od kół znów miga.
Trzeci raz tego dnia.
Moje Volvo coś do mnie mówi.
Znów.
Staję na poboczu przy parku.
Dzwonię do serwisu.
Robię co kazali.
Czekam.
Park piękny mi tak wyrósł.
Koniec lata wrzeszczy smutnym niskim słońcem…
Ławka ładna nawet…
Nowa.
Park odnowiony w chodniki prosto z linii produkcyjnej i industrialne ” meble miejskie”.
Siadam.
Smutek przyciska dupę do ławki.
Zdejmuję sandały.
Dotykam stopami Ziemi.
Gardło każe oddychać głębiej ciężką grudą.
…Ale nikt nie dawał mi przecież gwarancji, że każdy koniec lata będzie tryskać żarem radości i spełnienia…
Pusto.
Nic już nie wiem i nie chcę nic wiedzieć.
Porąbało Cię znowu Izabelka…
mówi gdzieś we mnie w duchu… do mnie mój wewnętrzny dialog.
Mitochondria Ci się chyba trochę zastały na tej A5…… jak liczysz na to, że świat Ci za każdym rogiem będzie wskazywać kolejne etapy…
I przemawiać co dalej.
Z za mojego samochodu wyrasta staruszka.
Z kiepem w zębach…
Torbą na kółkach.
Bułką w gazecie…gryzioną zachłannie.
I drewniakach na czarnych z brudu nogach.
-Siądę sobie…
-mówi bez..
„czy mogę…”
Zdejmuje chodaki z nóg.
Nie wiem co brudniejsze.
A moje mitochondria mimo bólu ośrodka powonienia, cieszą się jednak na to towarzystwo.
Prawda przyszła.
Czuję.
A jednak Świat przysłał Anioła podpowiedzi.
Moje nowe cztery kółka, które kalibrują zawieszenie 21 generacji…
GARLEN na moim dekolcie..
Moje gołe stopy na nowym chodniku.
I te drugie stopy…
I ich cztery kółka wózka na makulaturę.
Na tym samym chodniku.
Misterium.
Czekam.
Serce czeka.
Takie jesteśmy jednak jakieś, takie same…
Tak mi przychodzi.
Cieszę się, że ta dusza, tu przyszła.
Bardzo nawet.
– Rozwiodłam się trzy razy… – Mówi góra brudnych stóp gryząc dalej bułkę…
– Domu nie mam… – Mówi dalej przeżuwając głośno.
– Przepiłam wszystko po śmierci mamy.
Tylko ona mnie kochała naprawdę.
– Szwalnie miałam.
Wszystko poszłooooo….
Mężom nieba chciałam uchylić…
A oni brali..
Brali I…
Znikali jeden po drugim.
Gryzie.
Ciamie.
Gryzie…
Odgarnia gazetę.
Zębów brak kilku…
– I chyba mi lepiej niż tobie teraz maleńka co…
Patrzy na mnie badawczo…
Prosto w oczy… chwilę.
Potem wyciąga małą butelkę wódki i popija swój…
podwieczorek.
Łzy same mi płyną.
Rozebrała mnie…
Normalnie mnie rozebrała.
Jeszcze ze dwa zdania i jakiś regresing mi się odpali w ciele…
20 lat nauki terapii, coachingu..
Tysiące godzin w cudzych gabinetach.
Tysiące klientów…
A tu ławka w parku.
I w 5 minut dostaję więcej niż na ostatnich 12 godzinach szkolenia miesiąc wcześniej u mojego nauczyciela…
– Ale wiesz co…
Warto było…
Ciamie..
Połyka.
– Dzieci zabrakło tylko.
Nie mam.
A chciałam.
Przerywa na chwilę.
Patrzymy tak gdzieś przed siebie.
A ja o moich dzieciach myślę teraz.
Moje błogosławieństwo.
Moje rodzicielstwo święte jest.
– … Dla nich bym się podniosła…
Chyba.
A tak… – kończy.
Ciało mi drży.
Ręce drżą.
Prawda wylewa ze mnie strumieniem oceanu odczuć.
Normalnie bym z Nią z tej flaszki rąbnęła, ale samochód…
Kalibracja kół.
Plan.
Droga dalsza…
Wywiad za godzinę mam nagrywać.
Hotel mój za 5 km.
– Życie to wiesz…
Czasem różowe, czasem chujowe…
Patrzy gdzieś daleko.
Kończy kanapkę.
Kończy resztki z butelki.
Śmierdzi jak cholera tą mieszanką epopei z ławki…
Ale zgodę mam.
Koi mnie ta prawda.
I czekam chyba na ciąg dalszy…
Na jakiś epilog.
Na drogowskaz.
– Związki…
Do dupy są…
Ale dupa też w sumie…
Gówniany interes…
Nie…
Mówi.
Wyjmuje kolejnego kiepa.
Odpala.
Nie pyta czy mam ogień.
Czy dam Jej na nowe papierosy.
Nic nie chce.
Tylko…
Jest.
Dla siebie.
Dla mnie.
Nic nie mówię.
Patrzę.
Na prawdę…
Ból i zgodę.
Głęboką Jej 70 letnią zgodę na całość.
Ona szanuje moją ciszę.
Moje rozdarcie w środku.
Moją historię i moją kalibrację na której koniec czekam.
Wstaję.
Wyjmuję kanapki z samochodu.
Sok i paczkę paluszków.
Wodę mineralną.
Dwie butelki….
Podaję tej kobiecie.
Życzę dobrego dnia…
I nocy ciepłej.
Podajemy sobie ręce na do widzenia…
A ten dotyk dłoni jest tak prawdziwy…
Tak ciepłych, miękkich rąk nie czułam dawno.
Jakby tęsknota za dotykiem jej…
I moja… spotkały się w innym wymiarze.
Choć mój wymiar nie wspomagany procesem fermentacji.
Po ludzku.
Tak po ludzku.
Serca tęsknoty się spotkały.
Jej…
I moja.
Wtedy Jej szklą się oczy.
Nikt dawno chyba nie dał Jej sam z siebie nic..
Ot tak.
Nie uścisnął serdecznie rąk.
Ona zostaje.
Zbiera wózek.
Zakłada drewniaki brudne jak Jej nogi.
Ja wsiadam do zakończonej kalibracji.
Świat stoi.
Ruszam a świat stoi.
We mnie.
Zatrzymało się.
Mój oddech płynie wolno.
Miarowo.
Jadę inna.
Bliżej Ziemi.
Bliżej swojego serca.
Bliżej tej zwykłej prawdy…
Że każdy ma swoją… prawdę.
Drogę do przejścia.
Wodę do wypicia.
Oddechów ileś do wyżycia.
I jedne z rozkoszy a inne z rozpaczy i strat.
A jednak tak samo ciało tęskni za ciałem.
Serce za sercem..
I łzy płyną tak samo kiedy poruszenie przyjdzie.
Misterium.
Życie to misterium.
A My.
Tacy sobie równi wszyscy w tych puzzlach do złożenia.
Dzień po dniu.